Daria Kania: Chcieliście otworzyć sklep?
- Takie było założenie. Myśleliśmy, że będziemy sprzedawać w detalu: znajomym, sąsiadom, na Allegro komu tylko się da. Dokonaliśmy nawet zakupu kasy fiskalnej. Ale jak się zaczyna robić interes, to nigdy nie wiadomo, w jakim kierunku to się rozwinie...
A u was jak się rozwinęło?
- Towar zaczął schodzić, wszyscy byli zadowoleni z ceny i z jakości. I wtedy pomyślałem sobie - czemu nie sprzedawać tego do naszych okolicznych sklepów wielobranżowych czy hurtowni? U nas na Podlasiu jest sporo takich prywatnych sklepów, a ja mam duszę handlowca, więc sam zacząłem jeździć po okolicy z ubraniami z Wielkiej Brytanii.
Jak często jeździ pan do Anglii po towar?
- Na początku zdarzało się, że co dwa tygodnie.
Tylko sam?
- Ależ nie, razem ze szwagrem. Jeździliśmy jego samochodem dostawczym do Londynu. Około 30 godzin jazdy w jedna stronę. Po drodze: jakieś zawieruchy, gradobicia, a my twardo do przodu. W Londynie podjeżdżaliśmy busem z tyłu sklepu, żeby łatwiej było załadować towar od razu z magazynu. I już. Wracaliśmy z powrotem do kraju.
Czy to były takie zwykłe sklepy czy hurtownie?
- Cóż, w Anglii nie ma czegoś takiego jak hurtownia. To są najnormalniejsze sklepy, które mają na zapleczu hurtowe składy.
Jaka była reakcja ekspedientek? Nie patrzyły krzywo, jak pan tyle toreb ładuje?
- No, patrzyły. Było duże zdziwienie. Zwykłe Angielki kupowały towar za dziesięć funtów, a ja za trzy tysiące. Ale traktowali nas jak wszystkich innych klientów. Z tą tylko różnicą, że nie stałem w kolejce. Składałem zamówienie i czekałem z boku, aż załadują wszystko do busa.
Jak było na granicy?
- Dzisiaj może pani wszystko przewieźć, na co tylko ma pani paragon. W dowolnej ilości. Właśnie to mnie przekonało. Jakbym miał zapłacić cło, to już by się tak nie opłacało.
Faktycznie. Ile można na tym interesie zarobić?
- Zysk wynosi 100 proc., nawet po odjęciu wszystkich kosztów. Za każde zainwestowane 2,5 funta mamy drugie tyle z powrotem w kieszeni (śmiech). Nie wiem, czy powinienem to mówić, bo teraz pewnie wszyscy moi klienci będą chcieli sami tam jeździć...
Pewnie im się nie będzie opłacało.
- Wszyscy tak myślą
Będąc w Wielkiej Brytanii wybiera pan duże miasta czy raczej mniejsze?
- Te sklepy, w których ja się zaopatruję, to sieciówki, mają ustalone takie same ceny na całą Anglię. Nie ma znaczenia, gdzie się pojedzie.
Jak to wygląda dzisiaj?
- Głównie dostaję zamówienia od klientów i je realizuję. Ludzie proszą mnie, żeby przywieźć im taki model albo inny. Są też prawdziwe hity, np. takie specjalne body z rękawkami dla dziecka, na które mam więcej zamówień, niż na raz mogę przywieźć. Niektóre produkty tak szybko schodzą, że nawet w Anglii brakuje ich w sklepach. Zdarza się czasem, że muszę objeżdżać wszystkie punkty w okolicy, żeby zrealizować minimalne zamówienia.
Polski rynek zbytu jest aż tak wielki?
- Oczywiście. Duża liczba Polaków było lub mieszkało kiedyś w Anglii i doskonale znają tamtejsze marki, które u nas są niedostępne. I kiedy teraz wchodzą do sklepu na Podlasiu i widzą te produkty, są bardzo zdziwieni, a potem od razu je kupują, nie patrząc nawet na cenę. A przecież po nałożeniu mojej marży i marży właścicieli sklepów wcale nie wychodzi tak tanio.
Być może przyzwyczajeni do cen brytyjskich sądzą, że zapłacą tyle samo?
- Ależ nie, gdyż nie protestują przy płaceniu. Moim zdaniem kupują je, bo wiedzą, że to są rzeczy wysokiej jakości. W Polsce w ogólnym obiegu są dwa rodzaje ubrań dla dzieci; albo bardzo drogie i dobre, albo tanie, produkowane w Chinach, które rozlatują się przy wkładaniu dziecku przez głowę. Nie ma średniego poziomu ubrań, i to jest właśnie ta nisza, którą wypełniam. W Polsce za jedno body o rozmiarze np. 44 trzeba zapłacić ok. 10 zł, a na Wyspach ok. 4.
Jak dużo należy mieć pieniędzy na start?
- Tak naprawdę wystarczy dwa tysiące złotych zainwestować. I, jak się zarobi na czysto te dwa tysiące - inwestować dalej. Wymagania? Samochód dostawczy, żeby przywieźć towar, i znajomość języka, żeby się jakoś dogadać.
Patrząc w ten sposób, jest to czysty zysk?
- Niby tak, ale są też minusy. Rok temu się pogorszyło, przyszedł kryzys i obroty siadły. Ludziom żyje się coraz ciężej. Zaczęli oszczędzać na wszystkim, także na dzieciach. Tak jest do dzisiaj. Towar nadal się sprzedaje, ale już nie tak dobrze jak wcześniej.
Przerzucił się pan na inną branżę?
- Nie zrezygnowałem z tego. Nadal widzę, że ten interes ma ogromny potencjał. Idę teraz jednak w kierunku Białorusi. Raz w tygodniu tam jeżdżę i widzę, że jest spore zapotrzebowanie. Ciężko wprawdzie oszacować z góry, ile się zarobi, bo ich waluta jest niestabilna, ale rynek zbytu jest ogromny.
Tam też pan jeździ od sklepu do sklepu?
- Nie, tam jest inaczej. Znam dobrze rosyjski, więc szybko znalazłem hurtownie, które skupują towar i zarabiają, odsprzedając go do dalej. Na dzień dzisiejszy nadal prowadzę ten interes, ale zacząłem też inną działalność w zupełnie innej branży, gdzie są jeszcze większe pieniądze do zarobienia. W przyszłości chcę zostawić tę działkę innym ludziom, ja będę tym zarządzał, ale dam też zarobić innym. Wówczas ciągnęliby to moi pracownicy, no i ja - na ile mi wystarczy czasu.
Myślał pan kiedyś o byciu oficjalnym przedstawicielem jednej z tych firm w Polsce?
- Nie ma takiej możliwości. Gdybym przedstawił taki biznesplan w jakimś banku, i oni by się zgodzili, to bez mrugnięcia okiem bym w to wszedł. Ale takie firmy nie chcą czegoś takiego robić. To są bardzo duzi gracze operujący wielkimi pieniędzmi. Oni sami za dwa-trzy lata założą sobie swoje sklepy w Polsce - jak już zrobili to np. w Hiszpanii - i będą mieli z tego większy zysk niż ze sprzedaży licencji prywatnym inwestorom.
(Data artykułu: 2011-05-27, źródło: gospodarka.gazeta.pl)
Treść artykułu dotyczy stanu prawnego obowiązującego w czasie, kiedy powstała oryginalna publikacja w piśmie.